Świat jest pełen pozytywnych inspiracji

 

20160721_130203_HDR
O motorach, bezpieczeństwie, podróżach i pracy (a także o pracy podczas podróży) rozmawiamy z JANUSZEM MUSIOŁEM, właścicielem firmy Marko.

Jest Pan fanem motoryzacji, szczególnie tej na dwóch kółkach… Pamięta Pan, kiedy po raz pierwszy pomyślał: muszę kupić sobie motocykl?
Janusz Musioł: – Oczywiście, że pamiętam. To było w okolicach moich 45. urodzin. Byłem u okulistki. Tak sobie pół żartem, pół serio rozmawialiśmy o kryzysie wieku średniego. Pani doktor powiedziała wtedy ironicznie, że mężczyźni w tym wieku albo zmieniają partnerkę na młodszy model, albo zapijają się na śmierć, albo kupują motocykl. Mając te trzy alternatywy, uznałem, że motocykl jest tu najlepszym pomysłem. Wszedłem w to całkiem szybko…

Kupił Pan ścigacza?
– No nie… Od początku wiedziałem, że interesują mnie choppery. Najpierw jeździłem na motorze z silnikiem Yamaha 650 Drag Star. To była taka zabawka, patrząc na ten motocykl z perspektywy czasu. Po dwóch latach przesiadłem się na maszynę z silnikiem o pojemności 1700 cm3. To już była konkretna moc! Już jazda próbna zapewniła ekstremalne przeżycia…

Jaki model obecnie znajduje się w Pana garażu?
– HarleyDavidson Heritage z silnikiem o pojemności 1800 cm3.

Przydarzyła się Panu kiedykolwiek na drodze sytuacja, w której przeszło przez głowę: koniec z tym, sprzedaję motor, nie jeżdżę, nie ryzykuję…?
– Nie. Ale też moja jazda nie ma nic wspólnego z ryzykiem. Ona mi daje wiele radości, satysfakcji, poczucia wolności. Oczywiście miewałem sytuacje, np. podczas sześciotygodniowej wyprawy w Alpy, kiedy to jadąc ciężkim motorem, nie mogłem złożyć się do zakrętów w prawo, co skutkowała wyjściem z zakrętu na przeciwległym pasie ruchu. Oj, było niebezpiecznie…

A jak Pan reaguje, kiedy ktoś w jakiejś sytuacji stwierdzi z przekąsem: „motocykliści to dawcy nerek”?
– Myślę, że każdy z nas może być dawcą nerek. Najczęściej mówią tak osoby, które nigdy w życiu na motocyklu nie jeździły. Natomiast osoby, które jeżdżą i motorem, i samochodem, zazwyczaj w sytuacji, kiedy prowadzą auto, są na drodze bardziej czujne i zauważają w porę motocyklistów, nie doprowadzając do sytuacji, kiedy ich życie czy zdrowie mogłoby być zagrożone. Porównałbym to do wypadków z udziałem pieszych. Z reguły kierowca w roli pieszego zachowuje się racjonalnie, bo wie, jak wygląda panowanie nad samochodem. Nie wejdzie więc na jezdnię nagle, w niedozwolonym miejscu, bo ma świadomość, że przy określonej prędkości kierowca nie zdąży wyhamować czy wymanewrować. Niestety, część pieszych, którzy nie są kierowcami, doprowadza czasem do ryzykownych zdarzeń, nie myśląc, jakie zagrożenie stanowi dla nich samych i innych użytkowników drogi ich nagłe wtargnięcie na jezdnię.

Bezwzględnie każdy kierowca – i motocykla, i samochodu – powinien przede wszystkim jeździć bezpiecznie. Bez złośliwości czy wręcz agresji, którą czasem widać na drodze. To najlepszy sposób na ograniczenie ryzyka wypadków. Z drugiej strony, z mojego doświadczenia wynika, że akurat nas, chopperowców, kierowcy raczej bardzo życzliwie witają na drodze. Ludzie się do nas uśmiechają, chętnie robią sobie z nami zdjęcia, jest miło!

Należy Pan do jakiegoś klubu harleyowców?
– Takiego koleżeńskiego, bym powiedział. To wspaniała grupa, prawdziwy przekrój społeczny. Ludzie, którzy na co dzień wykonują wiele zawodów, mają różny status majątkowy. To zresztą jest dla nas nieważne, ile kto zarabia i jaką pozycję osiągnął… Łączy nas po prostu pasja motocyklowa.
Druga Pana pasja to podróże, akurat z motorami pięknie się ona łączy… Proszę powiedzieć, które miejsce na ziemi najbardziej Pana do tej pory oczarowało?
– Pewnie jest kilka takich miejsc. Fantastycznie wspominam wyprawę na Krym. Jednak jeśli chodzi o trasy motorowe, to absolutnie niezapomniana była podróż Route 66 w USA. Po tej wyprawie zrozumiałem, że nie interesują mnie już kolejne jaskinie, muzea czy zabytki, ale przestrzeń. Proszę sobie wyobrazić sytuację: jedenaście motocykli i niemal 100 km pustej drogi… Żadnego samochodu, tylko my! Wokół nas góry, jakaś pustynia i ciągnąca się przed nami droga. Wtedy zrozumiałem, skąd się wzięła wśród motocyklistów miłość do tej trasy… Przejechaliśmy ją w 17 dni, a tak naprawdę zaledwie jej fragment liczący około 5 tys. mil. To właśnie w Stanach dowiedziałem się o katastrofie prezydenckiego samolotu w Smoleńsku. Powrót do Polski utrudnił nam wybuch wulkanu, który zdarzył się tuż po tym.

Ma Pan jeszcze jakąś wymarzoną trasę do przejechania?
– W tym roku zaplanowałem podróż po Rumunii. Kiedyś już tamtędy przejeżdżałem – wracając do Polski z podróży na Krym. Krajobrazy są obłędne – niech mi Pani wierzy, widziałem stada dzikich koni, które pasły się na łąkach w bardzo szerokich górskich dolinach… Przecież takich miejsc na świecie już prawie nie ma! Na szczęście sytuacja w Rumunii bardziej się ucywilizowała, absolutnie nie jest niebezpiecznie, więc wydaje mi się, że warto tam pojechać na dłużej. Jest jednak takie miejsce, gdzie chciałbym osiąść na stałe…

Przeprowadzka?
– No jeszcze nie teraz, ale to taki mój „plan emerytalny”. Byłem tam kiedyś, ale nie motorem. To Key West, między Florydą a Kubą.

I to jest właśnie ta wymarzona, choć dla wielu wciąż niedostępna emerytura pod palmami! Skąd w Panu w ogóle ta sympatia do Stanów?
– Wzięła się jeszcze z czasów, kiedy w Stanach uczyła się w szkole średniej, a potem w college’u moja córka. Odwiedzałam ją tam, aż w końcu zacząłem łączyć te wyjazdy prywatne z biznesowymi. Jeździłem na targi w Nowym Jorku i Las Vegas. Przynajmniej połowa tego, co mamy w ofercie, została wypatrzona w USA. Produkty innowacyjne szybciej trafiają do Stanów czy Australii i dopiero stamtąd wędrują do Europy.

Wracając do tych Pańskich podróży: mówi się, że będąc w drodze, można spotkać najbardziej fascynujących ludzi. Ma Pan takie doświadczenia?
– W Nowej Zelandii spotkaliśmy studentów, którzy podróżowali volkswagenami, tzw. ogórkami. Ten widok wywołał we mnie jakąś spóźnioną tęsknotę za tym, że sam będąc studentem, tego nie zrobiłem. Wielu ludzi na świecie robi sobie taki „gap year”, przerywa na chwilę studia, podróżuje, nabiera dystansu… Popracują gdzieś dorywczo, jadą dalej – jakież to jest świetne doświadczenie! Świat jest pełen pozytywnych inspiracji
Pozazdrościłem trochę tym młodym ludziom i w ubiegłym roku spędziłem osiem tygodni, podróżując po Europie z plecakiem, korzystając w zasadzie wyłącznie z transportu publicznego. Lubię się tak czasem powłóczyć bez celu…

Podczas motocyklowych wypraw też Pan pozwala sobie na improwizacje?
– Poszczególne etapy podróży mamy oczywiście zaplanowane – choćby zarezerwowane noclegi na trasie, by móc po całym dniu odpocząć i zregenerować siły. Ale rzeczywiście, jest coś takiego podczas jazdy motocyklem, że człowiek ma ochotę gdzieś skręcić, coś zobaczyć… Czasem zdarzają się nam takie nieplanowane postoje czy zwiedzanie czegoś po drodze. Na tym chyba jednak polega podróż, by coś odkrywać, dawać się zauroczyć, zaskoczyć… Jest coś jeszcze, co cenię w motocyklowych wyprawach: wtedy całą przyrodę można poczuć fizycznie. Czuje się wiatr, wilgotność, chłód lasu, ciepło łąki – to jest piękne!

Esteta z Pana…
– To może krótkie wyjaśnienie: zanim zacząłem prowadzić firmę, pracowałem w branży artystycznej. Byłem dyrektorem Agencji Artystycznej Związku Autorów i Kompozytorów w Katowicach, pracowałem w Estradzie Łódzkiej, miałem własną agencję artystyczną – zajmowałem się kabaretami. To stąd zresztą ten nasz zwyczaj, by organizować podczas targów w Kielcach rozmaite wieczory tematyczne: w ubiegłym roku tematem przewodnim była „Abba”, w tym roku będzie to „Niemowlak”, a w przyszłym roku – „Bal w stylu wikingów”. Kiedyś wiedziałem, gdzie są najlepsze domy kultury, teraz wiem, gdzie są najlepsze sklepy w Polsce… Tak to się życie układa…

Jak udaje się Panu łączyć pracę z pasją? Ludzie czasem mówią: jestem tak zarobiony, że nie mam czasu kompletnie na nic…

– Wie pani, ja też byłem pracoholikiem… Miałem w sobie przymus, by wszystkiego osobiście dopilnować, wszystko nadzorować, o wszystkim wiedzieć. Walczę z tym. Usiłuję część obowiązków przekazać współpracownikom i chyba w końcu zaczyna mi to coraz lepiej wychodzić. Jesteśmy zresztą teraz w firmie na etapie takiego dłuższego szkolenia zewnętrznego. Ma ono za zadanie wyzwolić w zespole chęć podejmowania wyzwań i brania odpowiedzialności za to, co robi… Pierwszy sprawdzian nastąpi podczas tegorocznych targów Kids’ Time.

Jakoś mimo wszystko nie wydaje mi się, by podczas podróży nie odbierał Pan służbowych maili…
– Tak teraz wygląda świat – można podróżować i jednocześnie być w kontakcie ze wszystkimi. Ja też jak wyjeżdżam, to zabieram ze sobą tablet, laptopa, komórkę… Dzięki temu bez względu na to, jak daleko bym nie był, i tak jestem blisko. Przed wspominaną sześciotygodniową wyprawą w Alpy zakupiłem specjalny zestaw telefoniczny dla motocyklistów, bo byłem przekonany, że będę musiał prowadzić wiele rozmów z ludźmi w firmie każdego dnia. Prawdziwy wypoczynek tak naprawdę zdarza się w miejscach, gdzie kompletnie nie ma zasięgu. Takie totalne odcięcie – z przyczyn technicznych, co prawda, ale jednak, jest w stanie zmusić człowieka, by chociaż na chwilę odciął się od spraw związanych z firmą… I to jest piękne uczucie.

To skoro już jesteśmy przy pracy: co w swojej pracy lubi Pan najbardziej?
– Lubię organizować. Łączyć wszystkie wątki w jedną całość i to mi wychodzi najlepiej. Z każdej sytuacji jakoś udaje mi się znaleźć rozwiązanie. Pewnie to kwestia doświadczenia i szerszego spojrzenia na całość. Uważam, że kluczowe dla każdej firmy są współpraca pomiędzy wszystkimi działami i ludźmi oraz komunikacja. W firmie wszystkie komórki to przecież naczynia połączone: i zakupy, i sprzedaż, i marketing…

To teraz z innej strony: co może Pana wyprowadzić z równowagi?
– Beztroskość pracownika. Niektórym wydaje się, że jak nawalą z terminem realizacji jakiegoś zadania, to nic wielkiego się nie stanie. A nie oszukujmy się, w firmie każdy jest jakimś trybikiem całości. Takie beztroskie podejście oznacza, że ktoś inny musi wstrzymać swoją pracę, co najczęściej kończy się opóźnieniami całego projektu. Zdarzało nam się, że przez ludzkie błędy zabawki na wiosnę wprowadzaliśmy na zimę… Cóż, chociaż byłem wściekły, to za błędy się płaci, ale też trzeba wyciągać z nich wnioski. Dlatego tak ważne jest moim zdaniem to szkolenie, które realizujemy dla całego zespołu, by każdy miał świadomość, że od jego pracy naprawdę wiele zależy.

Jak Pan myśli, jakimi przymiotnikami można by określić Pana jako szefa zespołu?
– Wymagający, konkretny, wyrozumiały (co się czasem mści na mnie) i przyjacielski (a nawet powiedziałbym ojcowski, z uwagi na różnicę wieku między mną a większością pracowników). Gdyby to pytanie zadała mi Pani kilka lat temu, ten zestaw byłby zapewne inny. Z czasem zmieniamy się. Teraz zauważam, że to, co mogę od siebie zaoferować pracownikom, to więcej mentorstwa, dzielenia się własnym doświadczeniem. Zresztą po raz pierwszy w historii opracowaliśmy w firmie tzw. księgę znaków (pierwsze efekty Kids’ Time 2018). Dodatkowo firma zewnętrzna przygotowała specjalną analizę marki Marko. Poddano jej naszą ofertę, komunikację zewnętrzną, działania marketingowe, długofalową strategię itp. Z tego wyszedł archetyp firmy. Okazuje się, że naszym archetypem jest archetyp mędrca (80% mędrca i 20% opiekuna). Wydaje mi się, że to są w dużej mierze właśnie moje cechy, które też tej firmie przez kawał czasu – 27 lat, które miną w marcu – przekazywałem…

Ma Pan jakieś szczególne plany na ten rok: zawodowe, osobiste?
– Mamy plany na najbliższe trzy lata. Pracujemy nad porządkowaniem oferty. Po latach doszliśmy do wniosku, że wracamy do korzeni, czyli produktów stricte niemowlęcych i poprawiających bezpieczeństwo dziecko. Zależy nam, by oferta naszej firmy kojarzona była automatycznie z innowacyjnością i bezpieczeństwem. Będziemy sukcesywnie wychodzić z marek dla dzieci powyżej 3. roku życia, chyba że są one związane właśnie z bezpieczeństwem, jak np. foteliki samochodowe.
Dziękuję za rozmowę i życzę sukcesów oraz wielu ciekawych miejsc do odwiedzenia!